Uszyj jasia!

          Moi drodzy, zanim przygotuję pachnący ;-) konkursowy bannerek do candy, muszę się podzielić z Wami czymś ważnym. Może niektórzy z Was już czytali, słyszeli, może niektórych to nie dotyczy, ale i tak muszę :-)

          Jak widzicie, chodzi o akcję "Uszyj jasia". Akcja polega na szyciu powłoczek na poduszki do szpitali dziecięcych, hospicjów i domów dziecka w całej Polsce. Każdy angażuje się jak chce, może, potrafi... Można organizować szpitale potrzebujące, można szyć, szyć, szyć, można przekazywać tkaniny, materiały, można wspierać akcję na wiele sposobów :-) 
          Ja o akcji przeczytałam na zaprzyjaźnionych blogach już dawno temu, dawno też mogliście zauważyć banner akcji w pasku bocznym mojego bloga. Dawno też z moim małym Synkiem wybraliśmy się do sklepu włókienniczego specjalnie po to, aby wspólnie wybrać materiały na uszycie "kolorowych poduszeczek dla chorych dzieci, żeby szybciej wyzdrowiały i nic je bolało" - jak określił to Synek :-) Kolorowe materiały leżały długi czas na półce, a to choroby, przeprowadzka, brak czasu. Dopiero w ten weekend zebrałam się w sobie i wykorzystałam wolne chwile na uszycie jasiów :-) Oto one:




          Dla mnie akcja ma szczególne znaczenie. Kocham dzieci, ciągle o nich myślę, ze szczególnym uwzględnieniem Synka oczywiście :-) Poza tygodniowym pobytem w szpitalu po porodzie, jednorazowym szyciu rozbitej głowy i kontroli na dyżurze w czasie silnej jelitówki - na szczęście pobyty w szpitalu nas omijały! I oby już tak zostało ;-) Gdyby jednak - tfu tfu! odpukać - trafiła się konieczność pobytu z Synkiem w szpitalu, jestem pewna, że kolorowe, typowo dziecięce podusie na pewno umiliłyby nam ten czas i na pewno dzięki nim czulibyśmy się choćby odrobinę bardziej "jak w domu"! Dlatego musiałam wziąć udział w akcji i cieszę się, że to zrobiłam :-) Udział mój skromny, na ile czas i możliwości pozwoliły, ale jeśli tylko jeszcze znajdę chwilę i kolorowe kawałki materiału - na pewno nie zawaham się ich użyć... w szczytnym celu :-) 

Pleśniak

                  Z wielkimi przeprosinami za długie milczenie wracam do Was! Jednoczesne nawarstwienie przeprowadzki, remonto pokoju dla Synka, zmiany stanowiska w pracy i bakteryjnego zapalenia zatok.... to za dużo dla mnie :-( Ale już przez to wszystko przebrnęłam i mam nadzieję, że szybko nadrobię zaległości a wiernym czytelnikom już wkrótce (jak tylko zrobię zdjęcie do bannerka) wynagrodzę moje milczenie zbliżającym się pachnącym Candy :-)


             Kolejnym, po Murzynku, ciastem, kojarzącym mi się z dzieciństwem, jest pleśniak. Raczej z późnym dzieciństwem, bo nikt z rodziny nigdy nie piekł Pleśniaka, dopiero koleżanki w podstawówce pokazały mi to ciasto i od nich wziąwszy przepis nauczyłam się go piec sama :-) Bardzo mi smakował i ten smak też kojarzę z dzieciństwem :-) 
        Ostatnio w czeluściach mojej pojemnej zamrażarki odnalazłam sporo zamrożonych czarnych porzeczek, zbieranych latem u babci w ogródku :-) Zastanawiałam się co z nimi zrobić? Poszukując przepisów na czarnoporzeczkowe ciasto trafiłam na pewien blog (KLIK) i postanowiłam zrobić po prostu pleśniak z czarnymi porzeczkami :-) Jakoś za bezą nie przepadam szczególnie, więc z niej zrezygnowałam.
                W ciągu dnia zagniotłam kruche ciasto z 2,5 szklanki mąki, przesiekanej z kostką twardej margaryny, dodając do tego pół szklanki cukru pudru, 4 żółtka i 4 łyżki śmietany. Ciasto podzieliłam na dwie części i do jednej wgniotłam kilka łyżek kakao (wedle uznania i upodobań). Zamroziłam je. Po kilku godzinach starłam jasną część ciasta do prostokątnej dużej blachy wysmarowanej tłuszczem. Podpiekłam w 180 stopniach przez kilkanaście minut. W tym czasie ubiłam pianę z 4 pozostałych od ciasta białek z dodatkiem cukru pudru (do smaku). Wyjęłam spód ciasta, rozłożyłam na nim czarne porzeczki (około 0,5kg przy czym zawsze, dopóki nie zrobiłam pleśniaka z porzeczkami, używałam kwaśnego dżemu, właśnie np. z czarnych porzeczek!) na nich ubitą pianę, a na wierzch starłam na tarce ciemną, kakaową część ciasta i znów do piekarnika do 180 stopni na około 40 minut. Po upieczeniu - posypać cukrem pudrem i rozkoszować się smakiem dzieciństwa - smacznego :-)


Wcale nie upiornie ;-)

             Dziś chcę napisać kilka słów o książce, o której jakiś czas temu było głośno. Nie lubię ruszać za tłumem i rzucać się na coś, o czym wszyscy dookoła mają już "skopiowaną" opinię ;-) Dlatego dopiero niedawno sięgnęłam po "Wyznania upiornej mamuśki" Jill Smokler.
                Do książki, jako wyzywającej i kontrowersyjnej, podeszłam ostrożnie. Jak się okazało niepotrzebnie ;-) Książkę spokojnie może przeczytać każda mama i nie tylko! Książka to 26 niezbyt długich rozdziałów na temat najróżniejszych aspektów macierzyństwa, rodzicielstwa, dzieci, ciąży, matek i kobiet. Znajdziemy rozdziały o dolegliwościach ciążowych, odpowiedzialności za nowe życie, wyborze imienia, karmieniu dzieci czy poszukiwaniu niani. Ot, banalne tematy bliskie chyba każdej matce. Książkę czyta się lekko, szybko (może aż za bardzo? czytając zastanawiałam się czy nie jest aż za bardzo dostosowana do czytania przez matki, które pomiędzy zmianą pieluchy a karmieniem mają czas dokładnie na te kilka stron każdego kolejnego rozdziału?). Poglądy głoszone przez autorkę w większości są mi bliskie, więc dla mnie książka zbyt kontrowersyjna nie była... 
               Ale sednem lektury były dla mnie cytaty z wypowiedzi najróżniejszych kobiet, głównie matek. Zamieszczone na początku każdego rozdziału a także w całym ostatnim rozdziale, one właśnie najbardziej "okraszają" lekturę :-) Niektóre mogą wydać się koszmarem szczere i dosadne słowa, ale z wieloma się same zgodzimy :-) Faktycznie, tak dosadne, "politycznie niepoprawne", a przecież do bólu szczere stwierdzenia nie są popularne. A wiele matek właśnie tak myśli! Niestety pod presją kultury, zwyczajów, otoczenia, innych matek - boją się i wstydzą powiedzieć szczerą prawdę głośno! Tak, właśnie te soczyste cytaty w moich oczach są główną zaletą tej książki. Czytając je chwilami miałam przerażenie w oczach, ale częściej zaśmiewałam się do łez :-) A w naprawdę wielu przypadkach kiwałam potakująco głową, przyznając - choćby sama przed sobą - że ja mogłabym powiedzieć to samo!
               Dla przykładu mała garsteczka uroczych stwierdzeń:
* Zapisałam się na fitness, żeby korzystać z darmowej opieki dla dzieci. Zostawiam je, a sama siedzę w szatni, czytam czasopisma i blogi.
* Nie mogę doczekać się porodu. Pobyt w szpitalu potraktuję jak urlop. Na inny w tym roku nie mogę liczyć.
* Ciągle jeszcze zrzucam nadwagę po bliźniakach. Właśnie poszły do gimnazjum.
* Dałam synkowi imię chłopaka, w którym bujałam się w gimnazjum. Mąż niczego nie podejrzewa.
* Nie karmiłam piersią drugiego dziecka, bo nie chciałam, żeby pierwsze gapiło mi się na cycki.
* Trzeci dzień nie wzięłam prysznica. A co najgorsze, wcale mi to nie przeszkadza.
* Udaję, że mam rozstrój żołądka i zamykam się w łazience, a w rzeczywistości czytam kolorowe czasopisma i gram na telefonie. Mąż stale wysyła mnie do gastrologa.
* Słodycze jadam zamknięta w łazience, żeby nie musieć dzielić się z dziećmi.
* Gdy rodzice nie patrzą robię straszne miny do dzieci źle zachowujących się w sklepach.

I wiele wiele innych... Od razu mi robi się raźniej :-)

Miłej lektury!


Murzynek

          Ciasto klasyczne, dla mnie to jeden z zapachów i smaków dzieciństwa, wiążący się wspomnieniami z moją kochaną Babcią :-) Przepis generalnie pochodzi od niej, choć na przestrzeni lat lekko go zmodyfikowałam, aż uzyskałam efekt doskonały, choć wciąż nieodmiennie kojarzący się z latami dzieciństwa :-) Wśród dzisiejszych wymyślnych kombinacji smakowych, ozdobnikowych takie klasyczne domowe ciasto to coś, co chyba w każdym wzbudzi ciepły uśmiech i miłe wspomnienia :-)
           Murzynka robimy na raty, można sobie rozłożyć na dwa dni albo po prostu wliczyć przerwę na wystygnięcie początkowo robionej polewy. Murzynka - tradycyjnie, jak moja Babcia - piekę w dużej okragłej tortownicy i na taką ilość podaję proporcje. Najpierw w dużym garnku powoli roztapiamy 250g masła roślinnego (lub innego twardego tłuszczu), dodając do niego 1,5 szklanki cukru, cukier waniliowy, 200ml mleka (można też użyć samej wody! wtedy - jeśli użyjemy masła roślinnego, ciasto nadaje się też dla osób na diecie bezmlecznej!). Wszystko stale mieszamy na maleńkim ogniu podgrzewając, aż do uzyskania gładkiej konsystencji. Dodajemy około 60g ciemnego gorzkiego kakao (tak, tak duża ilość, nie pomyliłam się) i nadal mieszamy aż powstanie gładka lśniąca masa. Z tego odlewamy około 3/4 szklanki na polewę, resztę zostawiamy do wystygnięcia. Gdy masa jest zimna dodajemy do niej 4 żółtka, 2 szklanki mąki, 1 dużą łyżkę proszku do pieczenia, czubatą łyżeczkę przyprawy do piernika i 2-3 płaskie łyżki powideł śliwkowych (cudownie nawilżają ciasto i nadają mu niepowtarzalnego aromatu!). Miksujemy (lub mieszamy dokładnie) wszystko na gładką masę. Tortownicę natłuszczamy i wysypujemy bułką tartą. Ubijamy pianę z pozostałych 4 białek. Dodajemy do masy, jednocześnie wlewając 1 aromat arakowy. Delikatnie mieszamy. Wkładamy ciasto do tortownicy i do piekarnika. Pieczemy około 45-60 minut (pod koniec sprawdzamy patyczkiem, nie umiem podać dokładnego czasu bo to zależy zarówno od wilgotności powideł jak i od piekarnika) w temperaturze 180 stopni. Po wyjęciu polewamy odstawioną polewą i oprószamy wiórkami kokosowymi. Smacznego :-)
 






Nivea hydro care

         Z wielkimi przeprosinami za moje milczenie, spowodowane przeprowadzką (już w nowym miejscu ale jeszcze "na kartonach"), dziś dosłownie kilka słów o pewnym nowym kosmetyku.
         Całkiem niedawno zostałam wybrana do testowania nowego szamponu Nivea Hydro Care. Do marki Nivea mam raczej dobry stosunek, więc ochoczo zabrałam się za testowanie. Przez prawie dwa tygodnie używałam szamponu codziennie (lub co drugi dzień - w każdym razie do każdego mycia włosów).
         Szampon jest reklamowany jako szampon nawilżający, zapewniający głębokie nawilżenie bez obciążania włosów, pozostawiający włosy delikatne i gładkie w dotyku. I co? Druga część "reklamy" jak najbardziej sprawdziła się w praktyce - włosy miękkie, delikatne, gładkie: pełen plus! Natomiast co do pierwszej części... nie polecam szamponu osobom o włosach normalnych a jedynie osobom o bardzo suchych włosach. Przy codziennym stosowaniu moje (normalne) włosy były oklapnięte, płaskie, nie układały się - nie byłam zadowolona z tego efektu :-( Ale od razu dla sprawiedliwości dodam małe zastrzeżenie: teraz szamponu tego używam raz na tydzień i włosy są rzeczywiście nawilżone, miękkie i gładkie!
        Przyznaję też, że odkąd Synek poczuł (delikatny, ale bardzo bardzo przyjemny!) zapach szamponu, postanowił tez go używać :-) Na jego delikatnych dziecięcych włoskach sprawdza się wyśmienicie i pachnie naprawdę pięknie :-)
        Podsumowując: polecam, choć z pewna taką ostrożnością ;-)
 


Wielka ekspozycja... w "Galerii uczuć" ;-)

               Lubię czytać. Mam szerokie zainteresowania i wiele książek wpisuje się w moje upodobania. Poza recenzowanymi już przeze mnie na tym blogu poradnikami i "mądrymi" książkami psychologicznymi np. o wychowaniu dzieci, bardzo lubię kryminały oraz lekkie "kobiece" książki. Właśnie taką lekturę zaproponowała mi pani Alina Białowąs, której dziękuję nie tylko za sprezentowanie mi "Galerii uczuć", ale przede wszystkim za jej napisanie :-)

              Z opisu umieszczonego na okładce (z zasady przed lekturą nie czytam cudzych opinii aby bez naleciałości wyrobić sobie własną) wnioskowałam, że zabieram się za książkę niesamowicie "romantyczną", uczuciową, o samotnej kobiecie, która musi poradzić sobie w nowej sytuacji. Pomyślałam, że z ciekawością - przy lekkiej lekturze - porównam samotną sytuację bohaterki z własną.
            Skrupulatnie zabrałam się za czytanie. I tu pierwszy plus. Książkę dosłownie "połyka się" - jest napisana lekko, bez zbędnych przydługich opisów, ze zgrabnymi dialogami. Zdarza mi się, że nawet najprzyjemniejszą lekturę uprzykrzają mi rozwlekłe nudne opisy czy niezrozumiałe dialogi z trzecim dnem... a tu tego nie ma :-)
           Akcja powieści rozgrywa się we Wrocławiu, rodzinnym mieście autorki. Ja tego miasta nie znam, jednak bardzo cenię realistyczne opisy miejsc, przystające do rzeczywistości, które czynią bohaterów, wydarzenia, jeszcze bardziej realistycznymi :-)
           Nie zdradzę Wam najmniejszych nawet szczegółów fabuły, jest bowiem - choć niektórym sama tematyka może wydac się banalna i opisana w literaturze już na wszystkie sposoby - zaskakująca, co kilka stron poznajemy nowe szczegóły rzucające całkowicie odmienne światło na sytuację Oli, głównej bohaterki. Akcja mocno osadzona we wrocławskiej rzeczywistości, rozwija się aż do ostatnich stron lektury - co bardzo mi się podoba, bo często od połowy książki modlę się już o zakończenie, które z góry jest oczywiste... Takie trzymanie w delikatnym, intrygującym napięciu do ostatniej strony książki - kolejny plus dla autorki :-)
          Tematyka uczuć, na której opiera się lekkość tej książki, pozwala czytelnikowi uśiwadomić sobie jak wiele skrajnie różnych emocji może budzić w nas ta sama sytuacja, ten sam obiekt, w zależności od punktu siedzenia/widzenia ;-) Każdy z nas przeżywa emocje, a lektura ta może pomóc nam wzbudzić w sobie nieco empatii, czy po prostu spojrzeć z dystansem na samego siebie i swoje podyktowane gwałtownymi emocjami zachowania :-)
             Kolejny ważny element tej książki to "rozprawka" w temacie kur salonowych ;-) Od wielu lat trwa publiczny spór na temat kur domowych (tu elegancko nazwanych salonowymi) kontra matki robiące karierę i realizujące się zawodowo. Większość z nas ma w tym temacie wyrobione zdanie... moje jest takie, że każda kobieta powinna robić to co lubi: ja z przyjemnością zostałabym kurą salonową (gdyby na to pozwolił mój portfel...), ale rozumiem kobiety z pasją i ambicją, które potrzebują zawodowej samorealizacji do pełni szczęścia. Każda z nas ma nieco inne potrzeby, które powinnyśmy zaspokajać, jednak zawsze mając na uwadze swoich bliskich i otoczenie. Wtedy i oni realizując swoje marzenia będą - a przynajmniej powinni! - ułatwiać nam realizację naszych :-) Temat tego rozdarcia, potrzeby dokonywania wyborów, jest - w tle - ważnym tematem tej książki. I dobrze! Bo każde dodatkowe spojrzenie na temat pomaga nam szukać dodatkowych argumentów w sobie.
             Książkę, moim zdaniem można potraktować dwojako. Z jednej strony może to być niewymagająca rozrywka, bo zawiera sporą doze humoru, sarkazmu i ironii, w świetnie wyważonej dawce - nie przesładzającej całości i nie czyniącej z lektury głupawej komedii! Z drugiej strony można potraktowac całość jako powieść z kilkoma życiowymi morałami, dającymi do myślenia i przystającymi do wielu sytuacji w naszym własnym życiu. Mnie zachwycił prosty, dowcipny, a jakże mądry, przewijający się przez karty książki, opis relacji Oli z teściową. Takie otwarte, inne spojrzenie na wyszydzany w dowcipach temat dotykający bezpośrednio niemal każdej żony. Polecam szczerze zastanowienie się nad radami wynikającymi z lektury :-)
           Podsumowując - książkę polecam każdemu :-) Matkom, żonom, kochankom, samotnym i w związkach, kurom domowym, salonowym, karierowiczkom, teściowym, szefowym, podwładnym a nawet... mężczyznom :-)
           Autorce serdecznie dziękuję za tą książkę i możliwość jej przeczytania i zaprezentowania moim Czytelnikom :-) Czekamy na kolejne!

Multitematycznie :-)

        Dziś taki post multitematyczny ;-) Nazbierało się kilka spraw, czas umyka... Może zacznę od najprzyjemniejszej części ;-) Od przechwałek :-P
       Jeszcze w okolicy Sylwestra, dotarła do nas, ku wielkiemu zaskoczeniu i radości - niespodziankowa paczka od Ani - Aniu dziękujemy! Smakołyki Synek schrupał na miejscu, nawet nie zdążyłam porządnych zdjęć zrobić ;-) Piękne pomysłowe gwiazdeczki zawisły od razu na choince (a teraz grzecznie czekają na przyszły rok, choć za oknem pogoda taka, że z chęcią znów bym ubrała choinkę!), a sówka dołączyła do przytulankowej menażerii Synka i - jak mi wytłumaczył - jest córeczką dużej przytulankowej sowy, więc ma bardzo czułą opiekę ;-)
 

 
 
      Potem dotarł do mnie cudny aniołek - pocieszajka od Livii - niestety nie mam nawet zdjęcia, bo od razu powędrował jako opiekun nad łóżeczko mojej siostrzenicy! W swoim i jej imieniu ogromnie dziękujemy :-)
     Dziękuję też pięknie Izie z Domowego Zielnika za wygrane zioła i niespodziewany dodatek do nagrody (ale o tym na razie cicho sza! bo mnie tak zainspirował ten dodatek, że niedługo Wam pokażę co sama stworzyłam w związku z tym!).
      Chcę też serdecznie podziękować Marcie - udało mi się u niej wygrać przesliczną wiewiórkowatą poduszkę! Jest po prostu piękna, aż szkoda używać ;-) Synek tez wpatrzony, karmił wiewiórke orzeszkami:
 

 
Pannie Mi z kolei, a także BiBaBu, dziękujemy za uroczy talerzyk, dzięki któremu szczególnie znienawidzone śniadania, Synek wcina teraz z uśmiechem :-)
 

 
Muzykę dla moich uszu - i to dosłownie - podarowała mi z kolei Alicja: dziękuję kochana!
 
        A w ubiegłym tygodniu dotarła do nas kolejna paczuszka :-) To wygrane piękności od Ali, do których dołączyła uroczy po prostu, ręcznie uszty, filcowy samochodzik dla mojego Szkraba! Piękny prawda? Synek ostatnio uznaje go za jedną z njalepszych przytulanek i nosi ze sobą do przedszkola ;-) Autko więc uzywane codziennie, a reszta czeka grzecznie do zakończenia naszej przeprowadzki na honorowe miejsce w kolejnym mieszkaniu :-)
 
 
 
            Sporo tych moich przechwałek... cóż, przyznam szczerze, ja z każdej niespodzianki, z każdej wygranej, cieszę się dosłownie jak dziecko, skaczę i piszczę z radości... I wiem, że niektórzy (bardziej lub mniej) zazdroszczą mi szczęścia w Rozdawajkach, ale im mogę powiedzieć tylko, parafrazując znane powiedzenie: kto nie ma szczęścia w miłości - ten ma szczęście w Candy! Zastanówcie się, czy aby na pewno chcecie się zamienić ;-)
            Ostatnio troszkę podłubałam, porobiłam kilka rzeczy, przetestowałam też co nieco, relacje stopniowo będę zamieszczać, ale na razie jestem - dosłownie! - urobiona po łokcie, w trakcie przeprowadzki i samodzielnego sprzątania nowego (wynajmowanego) mieszkanka. Więc liczę na Waszą wyrozumiałość w przypadku chwilowego milczenia ;-)
 
            Z ogromnie miłym zdziwieniem odnotowałam, że liczba osób obserwujących mojego bloga zbliża się do okrąglutkiej setki! Wszystkim witam gorąco i zapraszam do rozgoszczenia sie swobodnie w moim "miejscu" :-) Podglądnęłam też, że powoli zbliżam się do okrągłej liczby wejść na mojego bloga. Same okazje do świętowania :-) Od razu zaznaczam, uprzedzając "polujących" na blogowe zwyczaje, że raczej nie przewiduję - poza ciepłym powitaniem i miłym uśmiechem! - specjalnego prezentu dla setnego obserwatora. Przewiduję jednak w niedługim czasie (na pewno jednak dopiero po przeprowadzce!) kolejne Candy dla Was :-) W którym wszyscy będą mieli równe szanse!
 
           Tymczasem chciałabym Was bezinteresownie jeszcze "pomęczyć kreatywnie", poprosić o pomoc. W nowym mieszkaniu (w którym trwale nie mogę ingerować, bo je tylko okresowo wynajmuję), mam do dyspozycji wielki na cała ścianę regał, lakierowane drewno, typowy wysoki połysk, dosłownie "bije po oczach" ;-) Nie mogę na to patrzeć :-( Nie stać mnie na całkowitą zmianę mebli w nie moim zresztą mieszkaniu. Nie mam jeszcze żadnych dokładnych szczegółów, ale pokój ten, taki pokój dzienny, będzie najprawdopodobniej urządzony w odcieniach fioletu i czerwieni. Czy ktoś z Was ma pomysł co zrobić, bez trwałego ingerowania w świecące meble, aby cieszyły oko? Jakoś okleić pomyślałam, ale czym, jak, żeby nie uszkodzić? Będę wdzięczna za każdy pomysł, za każdą podpowiedź i sugestię!
          Ja tymczasem zagłębiam się w pracy, myśląc o choince (w końcu śnieg za oknem i mróz!) zamiast o zajączkach i kurczaczkach (choć rzeżucha już posiana!) i pozdrawiam Was wszystkich ciepło i radośnie :-)

Ciemne chmury wiatr przegonił...

          ... i tak na naszym własnym niebie powolutku te ciemne chmury się rozstępują :-) Nie mam na myśli wcale wiosny (której nie lubię, bo kojarzy mi się wyłącznie z naszą okropną alergią na pyłki - okres do początku maja kiedy to kończy pylić brzoza to dla nas męczarnia!). Mam na myśli prywatne niebo... nasze zdrowie, które powoli się poprawia (tfu tfu odpukać, żeby nie zapeszyć!), moją sytuację zawodową (choć bez podwyżki to nowe stanowisko, nowy szef, nowe ciekawe obowiązki), zbliżającą się - zaraz po Wielkanocy - przeprowadzkę (wynajmujemy mieszkanie a od kwietnia będziemy mieszkać z widokiem z balkonu na przedszkole mojego Synka co w naszych porankach będzie wielkim ułatwieniem!)... a także szycie!
           Jak wspominałam już na FB, ćwiczę sobie szycie kiedy tylko mam czas i siłę (a niestety za rzadko jak dla mnie...), w szyciu poduszek i jaśków doszłam już do wprawy ;-) Następną koncepcją, podejrzana gdzieś w sieci, nie pamiętam już gdzie dokładnie, ale wykonaną przeze mnie od podstaw, są chmurki. Nie szyję z wykroju. Szyję z głowy. Wymyślam kształt, rysuję mój pomysł mydłem krawieckim (tak, tak, nabyłam sobie niedawno - z uśmiechem wspominając takie pożółkłe jakim moja śp. Babcia rysowała!), o ile Synek mi za bardzo nie namiesza - uwielbia rysowanie, a nowe podłoże i sposób czyli mydłem po materiale to wielka frajda! - kroję, szyję, wypycham, wykańczam ręcznie i - voila! Gotowe!
            Na pierwszy raz poszła chmurka najważniejsza, najcudowniejsza, najbardziej poytmistyczna: różowa chmurka dla mojej dwutygodniowej Siostrzenicy :-) Chmurka nie służy do zabawy, a raczej do ozdoby, na razie wisi naprzeciwko jej łóżeczka i podobno w nocy, oświetlona ledwie lampką solną  z daleka, sprawia niesamowite wrażenie - niewidoczne w półmroku niteczki powodują, że przy najlżejszym podmuchu wygląda jakby naprawde padał z niej deszcz :-) I specjalnie jest różowa - aby Maleństwo zawsze widziało wszystko jak przez różowe okulary :-P
 


 
            Kolejna chmurka powstała dla Synka, bardzo podobna, choć w niebieskim kolorze. Synek sam zaproponował inne rozmieszczenie kropli deszczu - proszę bardzo!
 


 
           Niestety Synek nie do końca był usatysfakcjonowany efektem i zażyczył sobie "własnej chmujki idealnej", sam ją zaprojektował, odrysował, a ja tylko uszyłam ;-) Tą już był zachwycony i nie pozwala nikomu jej dotknąć :-)
 

 
            Wczoraj powstała kolejna chmurka, ale już jest spakowana na prezent, więc jak obdarowana osoba zechce to podzieli się z nami gotowymi zdjęciami, bo zapomniałam sfotografować ;-) Przy maszynie leżą tez kolejne dwie niebieskie skrojone chmurki. A pomysły na kolejne już wykiełkowały w naszych (mojej i Synka) głowach i czekają na wolny czas na ich realizację :-)
             A wszystko to mogłam wyczarować tylko i wyłącznie dzięki Wioli z Bezdomnej Szafy :-) do której serdecznie Was zapraszam! Wiola bierze udział w konkursie Szyciowy Blog Roku - mój głos już ma, a Wasz? Wystarczy kliknąć TUTAJ :-)

Nie znacie dnia ani godziny...

       Nie, nie, nie o końcu świata tym razem ;-) Choć pośrednio, w kontekście indywidualnym można tą sprawę ując jako koniec świata. Mianowicie chcę wszem i wobec apelować do każdej z Was razem i osobno:
Badajcie się dziewczyny, bo
nie znacie dnia ani godziny!
Tak, tak, w tej kwestii nie ma nic pewnego i każda chwila może być właśnie "tą" chwilą. Nie ma zbyt późnego, zbyt młodego wieku. Przypnijcie sobie i wszystkim znajomym kobietom Różową Wstążkę:
 

 
 
i propaguj wśród wszystkich znajomych świadome myślenie! Czy wiesz co Wam grozi? Czy wiesz jak się badać? Czy wiesz jak można pomóc? Orientuj się - póki czas!
 
              Nie, nie mam raka piersi. Na szczęście. Na razie. Ale opowiem w kilku słowach moją historię. Jestem niemal pół roku po zabiegu usunięcia guzka z piersi. Na szczęście - nie był złośliwy! Tym razem. A zaczęło się około 2 lata temu, kiedy delikatnie, w połowie cyklu zaczęła mnie pobolewać lewa pierś. Delikatny ból, nasilający się przy myciu, ucisku. Samobadanie nic mi nie dało, nic specjalnego nie wyczułam, ale delikatny ból (nawet ból to zbyt duże określenie) wciąż trwał. W końcu się zebrałam i wybrałam do ginekologa, który zbadał mi piersi i nic nie wyczuwając, dla "świętego spokoju" wypisał skierowanie na USG. USG wykonywane w państwowej przychodni nic nie wykazało, bardzo niemiła pani doktor, która je wykonywała wyśmiała moje "przewrażliwienie". Cóż - przestałam o tym mówić, myśleć, zamilkłam... Po roku jednak ból nie tylko trwał, ale powoli się nasilał, do tego podczas samokontroli piersi zaczęłam coś delikatnie wyczuwać. Ponownie wizyta u ginekologa, ponownie skierowanie na USG, które tym razem wykonałam w innej przychodni. Tam lekarz ledwie zerknął - od razu pokazał mi guzek, który mam w piersi. W nietypowym miejscu bo wysoko, "na godzinie jedenastej". Guzek o średnicy około 1,5cm. Stwierdził, że na podstawie USG nic nie może powiedzieć konkretnego, ale nie wygląda groźnie. Cóż, to pocieszenie, ale dopiero teraz zaczął się stres. Lekarz również podkreślił, że skoro objawy miałam już wcześniej (ta niedogodność - ból - wynikał ze zmian hormonalnych, a hormony moje są specyficzne bo leczyłam się hormonalnie 10 lat pod kątem progesteronu i prolaktyny...) to z pewnością i rok wcześniej na USG można było zauważyć ten guzek i nie dopuścić do rozrośnięcia... Żałuję, że trafiłam na niekompetentna lekarkę :-( ale teraz już tego nie zmienię, tylko mam nauczkę na przyszłość aby słuchać własnego organizmu! Formalności i NFZ-owskie procedury po tym pamiętnym USG trwały kilka tygodni (wynik musi być przekazany bezpośrednio do ginekologa, który wypisał skierowanie na USG a dopiero potem ten lekarz może wystawiać dalsze skierowania), jednak już w tak zwanym międzyczasie udało mi się zapisać do dobrego chirurga-onkologa w pobliskim szpitalu ginekologicznym. Wizyta krótka i treściwa: lekarz obejrzał wynik USG, zbadał mnie i zapisał za 3 tygodnie na zabieg. Powiedział, że oczywiście mam wybór, guzek nie wygląda na groźny, możemy czekać i obserwować jak rośnie i czy się multiplikuje, ale on zaleca usunięcie go bez czekania aż urośnie duży i groźny. Oczywiście zgodziłam się na zabieg. Byłam bardzo zestresowana, martwiłam się, denerwowałam, nie wiedziałam co mnie czeka i co się okaże. W pewną wrześniową niedzielę wieczorem zgłosiłam się na oddział szpitalny, grzecznie wypełniłam procedury, spokojnie przespałam noc, a rano niecierpliwie czekałam na zabieg (tym bardziej niecierpliwie, że po południu, do godz. 17:00 musiałam osobiście odebrać Synka z przedszkola! jestem samodzielną mamą i poza niedzielą nie miałam jak mu zapewnić innej opieki!). W końcu zabrali mnie na salę operacyjną, cały czas po głowie głaskała mnie niesamowicie miła i kojąca pani anestezjolog :-) Najbardziej ze wszystkiego (poza tym, że okaże się, że mam raka!) bałam się znieczulenia miejscowego! Potraficie sobie wyobrazić wbijanie igły w pierś? Brrrr! Chciałam żeby mnie lepiej przywiązali do łóżka, bo obawiałam się, że ucieknę lub komuś przyłożę ;-) Ale... nie było tak strasznie ;-) odczucie spokojnie mozna porównac do znieczulenia stomatologicznego - jeśli ktoś to przeżył to i takie przeżyje ;-) Kilka wkłuć, których później już nie czułam, zabieg usunięcia guzka kompletnie bezbolesny, w międzyczasie dosłownie minimalna (nie pamiętam ile ale dosłownie kropelka jak to pani anestezjolog określiła) "głupiego jasia" dla rozluźnienia, po którym od razu się uspokoiłam, uśmiechałam i myślałam o tym, że wszystko będzie dobrze :-) Moment szycia i już :-) Po wszystkim! Po dwóch godzinach wyszłam ze szpitala i o 16:00 byłam w przedszkolu po Synka ;-) Fakt przez dwa dni odczuwałam ból, musiałam okropnie uważać na lewą stronę ciała i chodziłam przytrzymując pierś ręką, jak z ręka na temblaku ;-) Potem z dnia na dzień było coraz lepiej. Po kilki dniach zmiana opatrunku, po tygodniu kontrola szwów, po trzech odbiór wyników badania histopatologicznego. Gruczolakowłókniak. Nie złośliwy. Nie mam raka! Ale od czasu tej "przygody" JESTEM ŚWIADOMA i apeluję do wszystkich kobiet na świecie:
 
Badajcie się dziewczyny, bo
nie znacie dnia ani godziny!
 
PS: Na własną pamiątkę zrobiłam sobie zdjęcie tego "świństwa" co mi wycięli, ale ze względów estetycznych nie będę go tu prezentować! Jeśli ktoś jest bardzo ciekawy - mogę przesłać indywidualnie na e-mail - w tej sytuacji proszę o kontat - zobaczycie co może się ukrywać w piersiach!

Żurawina

           Jakiś czas temu w konkursie "Zdrowe danie dla niejadka" wygrałam zaproszenie na brunch do warszawskiej modnej knajpki - Żurawina. Bardzo mnie ta wygrana ucieszyła :-) Bardzo lubię chodzić do restauracji, próbwać nowych połączeń smakowych, w miłym wnętrzu z miłą obsługą, zajadać się smakołykami! Sama bardzo lubię gotować, poza tym nie stać mnie na regularne stołowanie się poza domem, ale od czasu do czasu takie wyjście to czysta przyjemność :-) Nieco mniejszą przyjemnością wyjścia do restauracji stały się odkąd zostałam mamą - moje "żywe srebro" nie daje o sobie zapomnieć nawet na sekundę, wszędzie go pełno, wszędzie musi zajrzeć, ma swoje twardo egzekwowane preferencje co do stolika przy którym będziemy siedzieć, a także co do sposobu podania potraw ;-) Wyjścia do restauracji z Synkiem nie sa niemożliwe ale z pewnością mocno utrudnione ;-)
             Zapoznawszy się dokładnie z ofertą restauracji Żurawina, nabrałam wątpliwości jak w takim modnym, eleganckim miejscu będzie wyglądał brunch z moim Synkiem ;-) Ale w końcu zarezerwowaliśmy stolik i w weekendowe popołudnie zjawiliśmy się w modnym miejscu w centrum Warszawy.
             Zacznę od wnętrza - które zresztą możecie sobie obejrzeć na zdjęciach - bardzo gustownie urządzone, przestronne, eleganckie, wysmakowane dodatki, generalnie bardzo mi się podobało, choć z małym zastrzeżeniem: krzesła może i ładnie wyglądają, ale nie są przesadnie wygodne ;-)
             Mieliśmy przyjemność byc obsługiwani przez przesympatyczną, miła, pomocną, wyrozumiałą i wciąż uśmiechniętą kelnerkę. We wcześniej czytanych recenzjach restauracji pojawiały sie zastrzeżenia co do obsługi, więc tym bardziej byłam bardzo mile zaskoczona! W moich oczach taka obsługa to ogromny plus dla restauracji!
             W ramach wygranego zaproszenia otrzymaliśmy zestaw rodzinnego brunchu. Menu jest wypisane na tablicy, na nas czekało: dyniowe risotto z estragonem, parmezanem i bobem (niestety mam alergie na dynię, ale musiałam spróbować chociaż - wyśmienite! świetna konsystencja, ładnie podane, a smak - niebo w gębie!), pierś kaczki z puree ziemniaczanym, rozmarynem, dynią i żurawiną (tak doskonałej kaczki nigdy chyba nie jadłam! idealnie upieczona, idealnie doprawiona, chrupiąca skórka i miękkie aromatyczne mięso - pycha! w mojej osobistej opinii, danie nie było podane elegancko, puree wyglądało cokolwiek dziwnie, ale smak potrawy rekompensował wszystko!), na deser creme brulle z malinami (nie przepadam za słodkościami, a to jeden z nielicznych deserów, który lubię! nie odnotowałam żadnej szokującej rewelacji, ale deser mi smakował, dodatek malin równoważył słodycz kremu - smakowało mi!).
 

 
               Menu dziecięce, choć niezbyt obszerne, jest moim zdaniem dobrze skomponowane. Synek zażyczył sobie oczywiście rosół (okupiony wielkimi łzami i moim na prędce wyławianiem, bo... zapomniałam przy zamówieniu zaznaczyć, że Syn nie jada natki pietruszki! Synek je mnóstwo innych wartościowych rzeczy, a nie lubi liści pływających w zupie i w domu zawsze o tym pamietam bo jest to już normą, a tu zapomniałam!) - był bardzo smaczny wygodnie dla dziecka podany i porcja odpowiedniej wielkości. Potem na osuszenie łez zgodziłam się zamówić jeszcze naleśniki z serem i malinami - smaczne, domowe, znalazły uznanie w oczach dziecka :-)
               Z dodatkowych atrakcji zasługujących na uwagę, musicie wiedzieć, że w Żurawinie często odbywają się koncerty muzyki na żywo, stoi piękny fortepian :-)
               Jak wspomniałam, bardzo obawiałam się jak eleganckie wnętrze Żurawiny poradzi sobie z moim dzieckiem (i odwrotnie!). Po krótkiej chwili niepewności, dzięki przemiłej pani kelnerce, poczulismy się niesamowicie komfortowo! Mianowicie, w Żurawinie na dole znajduje się mała salka - dla dzieci i dla rodziców z dziećmi! W weekendy jest tam miła opiekunka, z którą można zostawić pociechę, a zajmie dziecko ciekawymi zabawami i zabawkami (naprawdę sporo różnorodnych zabawek: samochody, lalki, zabawki grające dla maluchów, kredki, stempelki, książeczki, puzzle, klocki...). W salce są też stoliki i jeśli dziecko ceni sobie obecność rodziców - można jeść przy stoliku obok :-) Miałam obawy czy Syn zechce zostać bez mamy w tej salce ale po kilku minutach tak ciekawie zajął się zabawą z pania opiekunką, że mogłam spokojnie iść na górę ;-) a kiedy podano jedzenie - Synek ledwie dał się odciągnąć od zanawek! Tak, taka oddzielna, dobrze wyposażona salka to w moich oczach ogromny plus, rzadko spotyka się takie miejsca w restauracjach! Biegające brzdące nie przeszkadzają kelnerom i innym gościom, ciekawe zabawki i miła opiekunka - pozwalają rodzicom na spokojne zjedzenie smacznego posiłku :-)
 

 
                Nie wiem czy prędko wybierzemy się znowu do Żurawiny (z powodów opisanych w pierwszym akapicie), ale polecam to miejsce wszystkim rodzicom, którzy wahają się z wyjściem do restauracji z powodu swoich Maluszków - w Żurawinie wizyta z dziećmi to sama przyjemność! Bez dzieci zresztą z pewnością też ;-)