Dominik Dino

W weekend oprócz męczących zabaw w pierwszym śniegu trochę pomęczyłam się z igłą i nitką ;-) Po raz pierwszy postanowiłam spróbować wykorzystać do szycia filc a nie tylko polar, jednak nie jest to dla mnie najlepszy materiał do szycia, wygląda rzeczywiście efektownie, ale wole miły i miękki polar ;-) Dlatego z filcu zrobiłam tylko pomarańczowe części zabawki. Reszta oczywiście miękki polarek i miękkie wypełnienie ocieplaczem (który jest jednocześnie najlepszym wypełnieniem do prania a wiadomo jak to z maskotkami bywa... a to do zupy wpadnie a to na spacer zostanie zabrana...). Z wykroju Pretty Toys zrobiłam Dinozaura. Napracowałam się bo najpierw szyłam po ciemku i zagapiona w film i zszyłam nie te części co potrzeba więc musiałam zacząć od nowa. Martwiłam się też czy przeszycia na pomarańczowym grzebieniu mi jakoś wyjdą no ale jakoś wyszły ;-) Tak też powstał i z marszu został ochrzczony Dominikiem. Oto i on:


Najlepsza Genowefa ;-)

W tak pięknych okolicznościach przyrody... ;-) czyli w ten piękny jesienny śnieżny weekend ;-) zapraszam wszystkich serdecznie na pyszną, ponoć nieco staroświecką, ale przez nas uwielbianą, do tego zdrową - herbatkę z PIGWĄ :-)
Pigwy kojarzyły mi się dotąd wyłącznie z niesamowitą konfiturą jaką do herbaty serwowała (wiele lat temu) moja śp. Babcia Jadzia. Na fali wspomnień za opatrzona w skromne owoce, zanim spróbowałam dorównać niedoścignionej w kuchni Babci, zrobiłam sok do herbaty, zamiast cytryny ;-) Smaczniejszy i dużo zdrowszy, bo prócz większej dawki wit. C zawiera też mnóstwo innych wspaniałych składników (jakich dokładnie to możecie poczytać w sieci, ja nie jestem encyklopedią i nie chcę nikogo w błąd wprowadzić).
Na początku był owoc ;-)
Potem pokrojony i mocno zasypany cukrem zamknęłam w słoiku na 24 godziny w cieple (później przechowywać w lodówce)
I jak znalazł na śnieżny weekend do gorącej herbaty :-)


Zapraszam i smacznego :-)



Słonica na wylocie

Dziś tylko symboliczne zdjęcie w locie bo wykonywana wyłącznie w czasie podróży do i z pracy Słoniczka (roboczo zwana Sonią ale nazwie ją właścicielka) już zapakowana na poczcie w drodze do leżącej z zapaleniem płuc Alicji. Wesoła i poczochrana - mam nadzieję, że umili czas choroby i nie tylko ;-) 

Pomylona Basia

Jak wspomniałam, po uszyciu Kleofasa zostało mi jeszcze sporo szarego polaru. Synek jest miłośnikiem fok, więc postanowiłam taką mu uszyć. Złapałam pierwszy z brzegu wykrój, nie wczytując się, podobny do foki, zrobiłam i zaczęłam szyć. W połowie zreflektowałam się... że to nie foka... to wiewiórka!!! Pomyliło mi się! Zrezygnowana, bez większych starań dokończyłam tą pomyloną foko-wiewiórkę... tak wyszła pomylona szara Basia :-) Jest byle jaka i przez kolor niepodobna do niczego, ale lubię kończyc co zaczęłam więc jest.


Cóż, następnym razem już będę wiedziała co powstaje z tegoż wykroju ;-) Odkryłam dwa śliczne kolejne dla mojego Synka ciekawe, ale muszę dokupić zielonego materiału, a tymczasem (w drodze do i z pracy, w tramwaju, autobusie, metrze) szyję coś specjalnego na zamówienie chorej dziewczynki. Niedługo pokażę. A jak zobaczycie w koomunikacji miejskiej kogoś z igłą i nitka to pewnie to będę ja ;-)


Chwalę się :-)

A co tam, czasami mogę być chwalipiętą ;-) Wczoraj wieczorem dotarła do mnie paczuszka. Często dostaję różne przesyłki, wiele rzeczy zamawiam on-line (co za oszczędność czasu!). Ale ta była wyjątkowa. Natychmiast po otwarciu koperty zobaczyłam pięknie artysycznie zapakowany pakunek w pięknym niebieskim papierze, z dołączonym miłym liścikiem (ręcznie napisanym! to rzadkość w naszych czasach, a to tak osobiste i sympatyczne!). Po rozpakowaniu paczuszki najpierw wysypały się słodkości (które Synek natychmiast zgarnął i udał się z nimi pod stół w celu konsumpcji, bo to przecież juz po kolacji było i żebym przypadkiem mu nie zabrała!), a potem - same niespodzianki dla mnie! Spodziwałam się cieplutkiego, miłego, oryginalnego komina, który wygrałam u Panny Kropki. No i owszem był, milutki, cieplutki, śliczny, w kratkę której ostatnio stałam się wielbicielką :-) Ale oprócz tego piękne jarzębinowe serwetki, waniliowa kawusia, ptaszkowa broszka (w moim ulubionym kolorze! skąd wiedziała???) oraz - ach! ach! ach! - woreczek wypełniony lawendą, pachnący tak mocno i pięknie, że nawet mój zaktarzony zapchany nos poczuł się błogo :-) Publicznie chyba też się nie przyznawałam, że uwielbiam lawendę? To mój ulubiony kolor i zapach! A wszystko to razem opatrzone pięknymi znaczkami PANNA KROPKA MADE THIS :-) Kochana - dziękujemy!
Rozpakowana paczka (bez słodkości ukradzionych przez Synka).

Świerkająca broszka :-)


Nie tylko dla dam ;-)

    Jestem Ekspertem Streetcom. Ponieważ lubię testować, sprawdzać, wypróbowywać nowe produkty, jak również dzieć się opinią o nich ze znajomymi - bardzo lubie tą funkcję :-) Zachęcam również Was do zapoznania z działalnością
i dołączenia do tej społeczności :-)

   Ostatnio otrzymałam do testowania, sprawdzania i dzielenia się opinią zestaw

 Jeszcze zanim otrzymałam paczkę z produktami, ulotkami i informacja, już słyszałam o tej nowości. Początkowo podchodziłam do tego testowania z dużą ciekawością ale jednocześnie bardzo sceptycznie. Do tej pory większość musujących tabletek mi bardzo nie smakowała i przyzwyczaiłam się, że jeśli już mam dbać o siebie jakimiś suplementami - łykam jakieś tabletki i z głowy ;-) Ale obowiązki Eksperta spełniłam i zaczęłam sumiennie testowanie. Pierwszego dnia za szybko wypiłam i bąbelki aż mi do nosa uderzyły, bo jak wspomniałam jestem nieprzyzwyczajona do tej formy spożycia ;-) Drugiego dnia na spokojnie spróbowałam i smak wydał mi się całkiem ciekawy. Przez kolejne dni popijałam sobie regularnie zamiast jednej z kolejnych moich kaw ;-) Przy czym ja rozpuszczam sobie w nie takiej bardzo chłodnej wodzie i bardzo mi to smakuje! Piję Plusssz Lady detox ale na stronie Plusssz Lady znajdziecie pełne informacje o każdym rodzaju produktu (są też na skórę, włosy i dla kobiet 40+ świetny prezent dla naszych mam i babć!!!). Nie będę Was zanudzać szczegółami, które znajdziecie na tej stronie, jak ktoś jest ciekawy niech sam wczyta się w szczegóły. Ja tylko o moim osobistym testowaniu mogę powiedzieć.
Zalety Plusssz Lady detox:
- smak - naprawdę smakuje wyjątkowo, inaczej niż większość tabletek musujących - mniam! ok, ok, bez przesady, nadal wolę colę ;-) ale na tle musujących tabletek pozytywnie się wyróżnia!
- zawiera żurawinę - której wyjątkowe właściwości bardzo cenię ale za np. suszoną nie przepadam, a tu mam zdrowo i wygodnie podane ;-)
- wygoda stosowania - nowatorska forma musujących tabletek jest wygodna i smaczna w użyciu ;-)
- wygoda stosowania po raz drugi - u mnie szklanka z Plusssz Lady detox zastąpiła 1 szklankę kawy/coli dziennie; ograniczając ilość kofeiny działam więc podwójnie na moje zdrowie i stan organizmu ;-)
- nie tylko dla dam ;-) no rzeczywiście bo i dla młodych imprezowiczek ;-) i dla zmęczonych szarych "mamusiek" i dla zakuwających studentek - nie tylko dla dam, moje Lejdis ;-)
- antyoksydanty - w odpowiednich proporcjach podane na pewno niedoceniane ;-)
- wyjątkowy wyciąg z opuncji figowej - o specjalnym działaniu nie tylko detoksykującym, ale też ułatwiającym walkę ze zbędnymi kilogramami :-)
- pomaga pozbyć się nadmiaru nagromadzonej w organizmie wody i toksyn - sprawdziłam, prawda! Potwierdzam zauważalne działanie moczopędne i idące za tym (po przynajmniej dwutygodniowym stosowaniu) uczucie lekkości. Wyraźnie widoczna poprawa stanu cery (przynajmniej w moim osobistym przypadku, po wcześniejszych wielu niedoskonałościach związanych z używkami) czyli oczyszczanie organizmu z toksyn, widoczne "jak na dłoni" a w zasadzie "jak na twarzy" ;-)
- wyspecjalizowany - już wspominałam, że uważam rzeczy "do wszystkiego" za "do niczego"? Są dostępne 4 rodzaje preparatu, wszystkie z określonym przeznaczeniem i dobrze dobranym składem. Bardzo to cenię!
- opakowanie - estetyczne i wygodne.
- dostępność - preparatu nie trzeba nigdzie szukać, specjalnie zamawiać - jest łatwo dostępny :-)
Wady:
- nie wszyscy lubią musujące napoje; ale nawet ja podchodząca sceptycznie do tej formy - polubiłam!
- musujących tabletek nie weźmiesz w każdych warunkach (np. w podróży, gdzie wzięcie tabletki jest proste)
- przy obecnych temperaturach fajnie by było rozpuścić tabletkę w gorącej wodzie a zalecana jest chłodna.
I to chyba wszystko? Jeśli macie jakiekolwiek pytania praktyczne, o wrażenia z testowania (które wciąż trwa, nadal codziennie szklaneczka limonkowo-imbirowa mnie oczyszcza!) - zapraszam :-) A jeśli choć trochę macie ochotę na odmianę po szarych pastylkach czy niesmacznych ziółkach - biegnijcie kupić i na sobie wypróbować


Kleofas

Powstał w miłą słoneczną sobotę, w czasie relaksu na działce, znów wykrój zaczerpnęłam z tego samego miejsca i znów na próbę w niewielkim rozmiarze ;-) Wzbudził ogólną sympatię i z marszu został mianowany Kleofasem. Tym razem przedstawiam Wam słonia :-)
 
Z boku
 

 
En face...
 
 

 
Patrzymy z góry...
 
 

 
W nastrojowym oświetleniu ;-)


 

 
I "obrażony" ;-)

Uśmiechnij się! Siadamy do stołu

Piękny tytuł, prawda? Naprawdę fajnie by było, gdyby każdy z nas już na samą myśl o siadaniu do stołu się uśmiechał. Ot, tak, z czystej przyjemności nie tylko jedzenia, ale i przebywania w gronie rodziny. Nie krzywił się na myśl o niesmacznym jedzeniu, nie martwił tym co może wyniknąć z rozmów przy stole, nie złościł na zmęczenie i brak pomocy w przygotowaniu posiłku... I tak dalej, i tak dalej...
Uwielbiam jeść. Jeszcze bardziej - gotować. Nie może być dla mnie większej "nagrody" kiedy ktoś ze smakiem zje to co ja naszykuję; wtedy serce mi rośnie, rozpływam się ze wzruszenia... mam wrażenie, że to chyba "w genach" po mojej kochanej ś.p. babci Jadzi, która to mnie od podstaw uczyła gotować i zaszczepiła we mnie miłość jedzenia, gotowania i karmienia. Ale też nie to, żebym golonkę i schabowe non stop, o nie! Z własnej inicjatywy ukończyłam kurs dietetyka żywieniowego, dużo czytam o jedzeniu, interesuję się nowinkami, a jako alergiczka i mama alergika znam setki ciekawych zamienników dla różnych mniej zdrowych produktów ;-) Pracuję w firmie silnie związanej z branżą gastronomiczną, a przy sąsiednim biurku siedzi międzynarodowej sławy kucharz. Nie przesadzam też w drugą stronę: nie jestem totalnie "eko" i "bio", zdarza się nam zjeść na obiad pizzę czy chipsy. Myślę, że w kwestii odżywiania udało mi się w życiu znaleźć złoty środek i czerpać z tego radość, a dzięki mojej postawie i Synek nie ma "problemów" z jedzeniem. Lubi jeść, lubi zdrowe jedzenie (np. kocha szpinak czy kaszę gryczaną!) ale wcina też kolorowe lizaki czy boczek (którego jest wielkim miłośnikiem). Ale się rozpisałam o mojej "jedzeniowej drodze życiowej" i mogłabym tak jeszcze długo, a tu nie o tym miała być mowa.
Powodowana moją miłością do kucharzenia (i oczywiście miłością do dziecka i naturalnym pragnieniem poznania wszelkich możliwych trendów w wychowaniu aby wybrać najbardziej odpowiedni dla Synka) miałam okazję sięgnąć po nową lekturę. Lekturkę w zasadzie. Książeczkę. Bardzo skądinąd popularnego pana (którego do tej pory jakoś nie miałam jeszcze przyjemności czytać, co szybko chce nadrobić!). Pan Jesper Juul popełnił niewielkie "dziełko" (bo książeczka rozmiarów kieszonkowych łącznie ze 144 stron się składa) "Uśmiechnij się! Siadamy do stołu". Wydana przez mało mi znane wydawnictwo MiND, książeczka zachęca samym już wyglądem, bo w słodkich kolorach, niewielka, nie przerażająca jak jakaś naukowa księga psychologiczna ;-) wewnątrz okraszona budzącymi we mnie odruchowo sympatię oryginalnym ilustracjami - polecam również i je przestudiować! Książeczkę na spokojnie przeczytałam w dwa dni i... kiwając głową potakująco nad niemal każdym zdaniem, czułam lekki niedosyt. Chcę jeszcze, więcej, czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, mądre rozumne i dobrze podane słowa, temat ważki - chcę więcej!
Za czasów szkolnych pisałam piękne streszczenia i recenzje książek jako wypracowania na język polski, jednak tutaj chyba napisać powinnam nieco inaczej... Książka nie jest poradnikiem. Nie daje odpowiedzi tylko zadaje pytania. Ukierunkowuje. Zwraca uwagę na istotne zagadnienia. Nic nie narzuca. I to bardzo mi się osobiście podoba. Bo każde dziecko jest inne, każda rodzina jest inna i nie ma gotowych rozwiązań dla wszystkich! Ja też uważam, w skrócie ujmując, że "jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego" ;-) i podobny pogląd przedstawia autor w książce. Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany wpływem posiłków na atmosferę w rodzinie, rozwój i emocje dziecka - niech sięgnie po tą książkę! Tytuły podrozdziałów wskazują  jakie, istotne w odniesieniu do odżywiania i rodzinnych posiłków, porusza książka. Są to między innymi: wartości, czas, kultura rodziny, grymaszenie czy nastolatki przy stole. Są to sprawy, o których nie myślimy raczej codziennie stawiając obiad na stole czy szykując śniadanie, a warto choćby tylko w trakcie lektury tej książki na nich się skupić. Bardzo podoba mi się wychylający się według mnie zza każdej strony tej książki ogólny stosunek autora do kwestii wychowawczych, który, bardzo uogólniając, można ująć w słowach: dziecko jest wolnym człowiekiem i należy się mu szacunek, ale rodzice są jego przewodnikami w (młodym) życiu i są za nie odpowiedzialni. Z większością poglądów wyrażonych w książce się zgadzam, z niektórymi nie, ale jak już wspomniałam, nie chodzi tu o wierne przełożenie słów Juula na nasze życie, tylko o zastanowienie się nad własną rodziną i posiłkami w kontekście poruszonych przez niego kwestii. Autor zmusza nas do myślenia (co w książkach bardzo cenię!) i odpowiadania w kontekście naszej rodziny na pytania typu:
- Czy pierwsze posiłki dziecka są naturalną i integralną częścią życia rodziny, czy raczej niemowlę znajduje się na piedestale, a rodzice tworzą tylko podziwiającą widownię?
- Czy powinno się uczyć dzieci zjadania wszystkiego z talerza?
- Czy jeśli ktoś nie lubi jakichś ośmiu czy dziesięciu potraw, to znaczy, że grymasi, czy może trzeba nie lubić trzydziestu czy czterdziestu?
- Czy rozumiemy, że jeszcze żadne dziecko nie umarło z głodu z powodu własnego uporu i czy jesteśmy skłonni pozwolić mu na to tak długo jak będzie trzeba?

Podsumowując, książkę polecam gorąco wszystkim rodzicom, zarówno oczekującym dopiero Maleństwa, rodzicom niemowlaków, małych dzieci, jak i nastolatków! Nie ważne czy kochasz gotować czy uwielbiasz fast food, czy jesz palcami czy nożem i widelcem, czy odżywiasz się zdrowo i ekologicznie czy tłusto i słono - ta książka jest dla wszystkich! Nie zdradzę wszystkich przemyśleń własnych po tej lekturze, ale przyznam, że po raz pierwszy w życiu zastanowiłam się nad kulturą jedzenia i manierami przy stole w naszej rodzinie... bo te są naprawdę na miernym poziomie :-/ Wnioski będę wprowadzać powoli w życie. Ciekawa jestem jak inni Czytelnicy odbierają tą książkę? Ktoś czytał? A jeśli nie, to poczekajcie cierpliwie, wkrótce komuś z Was z przyjemnością sprezentuję mój egzemplarz ;-) ale na razie czekam aż zbierze się nas troszeczkę więcej!

Autor: Jesper Juul
Tytuł: Uśmiechnij się! Siadamy do stołu
Wydawnictwo: Wydawnictwo MiND Dariusz Syska
Rok wydania: 2011
Stron: 144
ISBN: 978-83-62445-07-3
Cena: 29,9 pln


Tęczowa jesień w domu

Jestem Mamą. I Mamowanie to moje ulubione i wymarzone zajęcie i tylko żałuję, że wciąż odczuwam niedoczas dla możliwości realizowania się w tej mojej pasji ;-) Jedną z zalet Mamowania jest fakt, że bezkarnie mogę bawić się jak dziecko (z moim dzieckiem), porzucać wszelkie zasady, reguły, szablony i pozy i szczerze cieszyć się, wygłupiać i śmiać do woli - a im bardziej szczera to radość tym zdrowsze to dla mnie (przecież śmiech to zdrowie!) i dla emocjonalnego rozwoju dziecka!

Dlatego też z dziką rozkoszą staram się wymyślać jak najciekawsze zabawy, a jak czasami brakuje weny i kreatywności - pomocą służy Internet, który jest wprost kopalnią niesamowitych pomysłów! Ponieważ zaczerpnęłam ich z sieci mnóstwo, na tym blogu zaierzam też dorzucić kilka swoich ;-) albo tych zapożyczonych od kogoś i zrealizowanych przeze mnie i Synka.
Tym razem spędzając kolejny chorowity weekend w czterech ścianach musiałam zrobić coś, aby szaro-bura jesień rozbłysła dla nas wszystkimi kolorami tęczy. Pomysł ściągnęłam od zaprzyjaźnionej blogującej mamy i zafascynowana jego prostotą, niewymagającym budżetem a za to nieograniczonymi możliwościami kreatywności wykorzystałam. Zabawa trwała cały weekend i jeszcze nie mamy dosyć ;-)
Zabawa dla dzieci w każdym chyba wieku (ale na tyle rozumnych żeby nie brały do paszczy czego nie wolno lub pod ścisłym nadzorem osoby dorosłej!).
Zabawa rewelacyjnie stymuluje zmysły dotyku i wzorku oraz rozwija kreatywność.
Wymaga niewielkiego budżetu i może być przeprowadzona niemal w każdych warunkach.
 
1. Zaopatrujemy się (w dobrej kwiaciarni lub za pośrednictwem znanej platformy aukcyjnej) w tzw. hydrożelowe podłoże do kwiatów (ilość i kolory dowolne, ja w naszej zabawie wykorzystałam 9 podwójnych torebeczek po 1zł/szt.).
2. Kilka godzin (minimum 4) wcześniej zalewamy je zgodnie z instrukcja wodą, najlepiej w przezroczystych naczyniach i odstawiamy do wyrośnięcia - ten etap to także świetny moment aby "ćwiczyć" cierpliwość dziecka, pokazywać mu zachodzące zmiany, rozwijać słownictwo. Po tych kilku godzinach mamy taki efekt:
3. Bawimy się kulkami :-) Nie ogranicza nas tu nic poza własną wyobraźnią i powierzchnią jaką na zabawę kulkami zgadzają się przeznaczyć Rodzice (uwaga! zbyt mocno namoczone kulki łatwo pękają i trzeba je ręcznie zbierać, wycierać!). My zaczęliśmy od wymieszania wszystkich kulek razem w wielkim pojemniku - doznania dotykowe wspaniałe!
 
4. Następnie kulki można: segregować, przebierać, wybierać, przesypywać, u nas między innymi "udawały" jedzenie i picie w zabawkowym zestawie kuchennym a także były ziemią z budowy, którą woziła zabawkowa cieżarówka, były też piłkami, za pomocą których ludziki grały w piłkę nożną na mini-boisku, pomogły mi też pokazać Synkowi zasady gry w "kulki", w którą grałam w dzieciństwie, można z nich też układać w przezroczystych naczycniach (polecam duże słoiki) układac kolorowe oryginalne kompozycje, a potem w nie wsadzać kwiatki :-) Na miłe zakończenie weekendu wszystkie kulki zlądowały w wannie, tym samym fundując dziecku "tęczową kąpiel" :-) I w wannie też były wożone łódkami, łowione jak ryby i układane na dnie jako rafa koralowa ;-)
5. Po skończonej zabawie kreatywna mama może wykorzystać "używane" kulki do posadzenia kwiatków i ożywienia swojego domowego ogródka :-)

Podsumowując polecamy zabawę kulkową i "tęczowanie jesieni" wszystkim Małym i Dużym :-)





Starsza Siostra ;-)

Mocno napastowana przez Synka byłam zmuszona w weekend ostro wziąć się do roboty i w ciągu kilku godzin wytworzyłam Starszą Siostrę Świnki Halinki ;-)

Synek zauważył leżący wykrój i od razu zaczął sobie sklejać i przymierzać więc szybko zrobiłam większy wykrój i wzięłam się za szycie ;-) Świnka Halinka numer 2 ;-) powstała z tego samego wykroju co poprzednia, jednak ryjek i wnętrze uszu zrobiłam z ciemniejszego odcienia polaru. Do tego na ryjku przeszyłam dwie kropeczki jako nosek ;-) Oczka są naklejane. Ogonek znów tak samo czyli skręcony miedziany drucik oklejony polarem i z supełkiem na końcu (ała, robiąc ogonek skleiłam sobie palce klejem Kropelką! Za pomocą pumeksu rozkleiłam ale może ktoś zna inne skuteczne sposoby na rozklejanie palców sklejonych Kropelką?). Oto Starsza Siostra:
 

 
Na razie przerwa w szyciu bo od moich starych krawieckich nożyczek i szycia po ciemku porobiły mi się odciski na palcach, więc na razie muszę odpocząć. A tymczasem przeziębiony weekend spędziliśmy z Synkiem bardzo tęczowo-kolorowo, ale o tym w następnym wpisie ;-)


Świnka Halinka

Skoro Tutek wyszedł w miarę przyzwoicie, a ostatnio odkryłam nieźle zaopatrzony sklep włókienniczy w pobliżu, wczoraj wieczorem, zaopatrzona w nowy różowiutki polar, postanowiłam zmierzyć się ze świnką ;-)

Najpierw długo szukałam wykroju, aż skorzystałam, po lekkiej modyfikacji, z wykroju znalezionego u Pretty Toys. Próbę postanowiłam zrobić niewielkich rozmiarów (mieści się na dłoni). Zrobiłam wykrój:
Zerkając na jeden z moich ulubionych seriali kryminalnych (CSI: Kryminalne zagadki Miami) zabrałam się za szycie i wypełnianie. Na zakończenie, wedle własnej fantazji, dodałam śmieszny świnkowy ogonek (drucik zakręcony oklejony paseczkiem różowego polaru, na końcu dla bezpieczeństwa zabezpieczony supełkiem). I tak powstała pierwsza Świnka. Przedstawiam Wam, oto świnka Halinka :-)

Świnka ma już swoje przeznaczenie, powędruje do jednej z moich znajomych z prywatnego bloga. Ale spokojnie, właśnie zabieram się za kolejną, większą ;-)


Sweterek dla Maleństwa

Ostatnio (zresztą jak zazwyczaj...) mam dużo na głowie i mało czasu ;-) Ale na szybko pokażę tylko zdjęcie świeżo ukończonego ciemnozielonego sweterka.

W nielicznych wolnych chwilach wydziergałam go z resztek znalezionych w zapasach mamy włóczki a wczoraj przyszyłam guzki i gotowy :-) Teraz poczeka tylko do lutego aż na świecie pojawi się moje Siostrzeniątko - bo jeszcze nie ma pewności czy chłopiec czy dziewczynka ;-) Będzie mieć ciepło w takim sweterku od cioci :-)
Już nie mogę się sama doczekać żeby zobaczyć jak będzie wyglądać na Dzidziusiu :-)

Prawie jak Tutek

Mój Synek jest wielbicielem Niedźwiedzia w Dużym Niebieskim Domu (no dobra, przyznaję się, ja też z przyjemnościa oglądam, nawołuję Zjawę i usypiam kołysana śpiewnym głosem Luny i ciepłymi tonami Niedźwiedzia!). Ostatnio zażyczył sobie maskotkę myszki Tutka. Nigdzie takiej nie widziałam, babcia miała uszyć ale nie miała czasu, więc w końcu zadanie spadło na mnie ;-)
Nie umiem i nie lubię szyć. Do igły z nitką mam dwie lewe ręce. Nie sprawia mi to przyjemności i marne są szycia rezultaty. Z trudem przyszyję (i tak zawsze krzywo) zwykły guzik. Ale jak się ma takiego wspaniałego Synka, który marzy o Tutku - nie ma wyjścia! Odkopałam moje pudełko-przybornik z przyborami krawieckimi, w pobliskim sklepie zaopatrzyłam się w spory zapas (nie wiedziałam ile zmarnuję zanim mi cokolwiek uda się uszyć) niebieskiego futerka, różowego polaru i ocieplacza oraz czarne malutkie okrągłe guziki (za cały zapas zapłaciłam około 40zł czyli chyba tyle, ile kosztuje przeciętna maskotka?). W domu miałam plastikowe oczy do przyklejania (kiedyś dostałam od babci w prezencie). Postanowiłam nie rzucać się na głęboką wodę tylko zanim uszyję dokładnie Tutka, najpierw uszyć w ogóle coś w rodzaju myszy. Skorzystałam z niezwykle czytelnej instrukcji Barbary (dziękuję!) i wykroiłam części:

Następnie zabrałam się mozolnie za szycie. Najpierw zszyłam z paska wąski ogonek, następnie przyszyłam go w odpowiednim miejscu i zaczęłam od tego miejsca zszywać "górę" i "dół" myszy. Wzorowałam się na instrukcjach, ale musiałam je przerobić "po swojemu" ;-) W okolicy policzków na górnej części materiału zrobiłam z każdego boku po jednej zaszewce, aby mysz była bardziej pełna i kształtna. Pozszywałam do wysokości pyszczka i zabrałam się za uszy. Uszy wykroiłam inaczej niż w instrukcji, prawie jak same półkola, aby po wszysciu ładnie się zwijały i układały. Zszyłam każde uszko z zewnętrznej warstwy futerka i wewnętrznej różowego polaru. Na wysokości głowy mojej częściowo już pozszywanej myszy zrobiłam dwa niewielkie nacięcia, w które wsunęłam tak przygotowane uszy. Przyszyłam mocno, ładnie je zwijając i układając. Następnie wypełniłam mysz pociętym na kawałki wypełnieneim ocieplaczowym (to wygodne rozwiązanie bo potem łatwo wyprać!), aż nabrała krągłych kształtów ;-) Na koniec zszyłam pyszczek i na jego czubku naszyłam mały czarny guziczek jako nosek i w odpowiednim miejscu nakleiłam oczy. To wszystko (w ramach wprawiania się przed uszyciem prawdziwego Tutka) zajęło mi około 4 godzin, ale weźcie pod uwagę, że jestem początkująca ;-)

Szycie kończyłam w nocy, a rano usłyszałam taki oto okrzyk: "Mamo, kocham cię! Właśnie o takim Tutku marzyłem a ty spełniłaś moje marzenie!" - jak miło jest spełniać marzenia :-) A Wy czyje marzenie ostatnio spełniliście?



Dobry początek

Z pewną taką nieśmiałością, witam wszystkich Czytelników na moim nowym blogu.

W blogowaniu (choć w całkiem inny sposób) mam wieloletnie doświadczenie, ale do tej pory traktowałam to zajęcie wyłącznie jako rodzaj pamiętnika ;-) Zainspirowana masą fantastycznych blogów jakie znalazłam w sieci, a także zachwycającymi blogami moich znajomych, na których prezentują swoje dokonania, postanowiłam nieśmiało spróbować pójść w ich ślady. Blog nie będzie "tematyczny" bo mam szerokie horyzonty, zajmuję się wieloma rzeczami i nie lubię ograniczeń ;-) Na początek mogę podkreślić, że uwielbiam gotować, choć nie przepadam za wymyślnymi egzotycznymi daniami, a raczej smaczną i zdrową kuchnią domową. W rzadko spotykanych wolnych chwilach z przyjemnością dziergam na drutach. Z dużą dozą ciekawości i krytycyzmu testuję i sprawdzam różne nowe produkty i usługi, oceniam je i dzielę się doświadczeniem ze znajomymi. Przede wszystkim jednak, jestem Mamą i to zajęcie (pomimo stałej pracy zawodowej) pochłania mnie na pełen etat 24/7 - przynajmniej emocjonalnie i umysłowo ;-) Dla Synka wymyślam zabawy, robię zabawki i wyszukuję ciekawe wydarzenia w Warszawie i okolicy. I na pewno z tego wszystkiego co robię, kocham, lubię i umiem, po trochu znajdziecie na moim blogu.
Witam Was w moich progach, proszę o wyrozumiałość i życzę przyjemnej lektury :-)